Św. Józef – prawdziwy ojciec…
Czas świętych rekolekcji
Ostatnio miałem przywilej wygłoszenia rekolekcji w parafii św. Hieronima. Urzekła mnie ta parafia, żywa, słuchająca… Pan Jezus podarował nam czas wspólnej modlitwy, wsłuchania się w Jego słowo i wzajemnego umocnienia wiary. Z całego serca dziękuję!
Wszystkich, którzy pragną wysłuchać nauk rekolekcyjnych, serdecznie zapraszam…
Na kanwie
Uważajcie, jak słuchacie
Słuchanie słuchaniu nierówne. Bywa, że mimo wysiłku w słuchanie, mimo wytężonej uwagi, głos kaznodziei usypia słuchaczy. To niekoniecznie kwestia nudnego kazania czy monotonnego sposobu mówienia. Czasem powodem jest (nie)dyspozycja dnia. Kaznodzieja o tym nie wie – widzi tylko reakcje ludzi, do których mówi. Widzi zamykające się oczy. Widzi, że śpią. I mówi mu się coraz gorzej.
Podobnie trudno mówi się, gdy spotyka się ze słuchaczami, którzy kontestują słowo. Z ambony widać, czy słuchający przyjmują, czy odrzucają przekazywane im treści. Bywa, że jeden wrogi czy „ekspresyjnie obojętny” słuchacz tak zdominuje przekaz zwrotny, że zamknie usta głoszącemu. Dosłownie odbierze mu zdolność mówienia.
Trzeba uważać, jak się słucha. Czasem kazanie jest znacznie gorsze, niż mogłoby być, tylko dlatego, że słuchacze nie dali kaznodziei szansy. Jezus mówi o sytuacji, gdy pokój podarowany odwiedzanemu domostwu wraca do udzielających go Apostołów. Tak bywa i z kazaniem, niechcianym, niesłuchanym… Odbite od zamkniętych drzwi powraca do głoszącego.
Trzeba też uważać, jak się mówi. Słuchaczowi trzeba pomóc, bo mu nie zawsze łatwo. Nieżyjący już mój proboszcz mawiał, że dobre kazanie powinno mieć świetny wstęp i doskonałe zakończenie. I jedno blisko drugiego. Sam nie trzymał się tej zasady, mówił długo, ale nikt mu tego nie miał za złe. Mówił świetnie, przynajmniej wedle moich ówczesnych standardów. Nie zmienia to faktu, że miał rację.
Pieśń o winnicy
Dzisiaj zderzają się w liturgii słowa dwie opowieści o Bożej winnicy. Najpierw o takiej, co mimo troski i starannej uprawy nie przynosi owoców a tylko cierpkie jagody. Potem o tej, której owoce nie trafiają do właściciela – uderza w niego pycha i zachłanność odpowiedzialnych za nią dzierżawców. Pierwsza ma być rozgrabiona. Druga – oddana innym.
Winnicą Pana jest Jego lud. Jakkolwiek prorok mówi o narodzie izraelskim, nie można nie odnieść jego słów i do nas, ludu Nowego Przymierza. Jakie owoce przynosimy. I nie można nie zapytać, na ile my, którym powierzona została odpowiedzialność za Kościół, oddajemy plon Panu Winnicy.
Nie ma co się zasłaniać pewnością Obietnicy, bo choć Boże wybory i obietnice są niezmienne, to przynoszą błogosławieństwo tylko tym, którzy wypełniają Bożą wolę. Zatem: jakie owoce przynosimy? Czy oddajemy Bogu to, co do Niego należy? – Tu przypomina się historia z denarem i pytaniem o podatki: „oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara (czyli denar), a Bogu to, co należy do Boga (czyli człowieka, stworzonego na obraz i podobieństwo Boga)”. Zatem, czy rzeczywiście On jest pierwszy i ponad wszystko? Czy Jego głosu słuchamy? Jego wolę pełnimy?
Powierzono nam winnicę Pańską. Nie wystarczy o nią zadbać najlepiej, jak to tylko możliwe. Nie wystarczy, że uzyskamy obfite i dorodne plony. One nie są nasze. Powierzone dobra należą do Pana i Jemu mamy oddać to, co się Jemu należy. Tak naprawdę, mamy Mu oddać wszystko. A choć głowa może i wie, że Pan Winnicy nie da zginąć swoim robotnikom, pokusa, by sobie zatrzymać plony, zawsze się będzie czaić u naszych drzwi.
Zostawia nam św. Paweł zachętę: „wszystko, co jest prawdziwe, co godne, co sprawiedliwe, co czyste, co miłe, co zasługuje na uznanie: jeśli jest jakąś cnotą i czynem chwalebnym – to bierzcie pod rozwagę. Czyńcie to, czego się nauczyliście, co przejęliście, co usłyszeliście i co zobaczyliście u mnie, a Bóg pokoju będzie z wami”.
Platon i Sokrates
Któregoś razu na pewnej uczelni (wbrew pozorom to nie jest bajka, ale historia) rozgorzał spór o to, czy ktoś ma być, czy nie ma być doktorem. Praca była napisana. Recenzje, może nie entuzjastyczne, ale o ile dobrze pamiętam – były ostatecznie pozytywne. Niemniej były wątpliwości co do merytorycznej wartości przedstawionego doktoratu. Sam delikwent bronił się …tak sobie. Niektórzy wskazywali na zasługi doktoranta. W pewnym momencie jeden z profesorów wstał i przytoczył zdanie przypisywane Arystotelesowi: „Amicus Plato, amicus Socrates, sed magis amica veritas est” („Przyjacielem są mi Platon i Sokrates, ale największym przyjacielem jest prawda”). I usiadł. W głosowaniu doktorat odrzucono, zaś doktorant znienawidził owego profesora na długie lata.
Nie jest dobrze, gdy świat akademicki staje się zakładnikiem salonów, opinii publicznej i mediów. Nie jest dobrze, gdy doraźna koniunktura skłania światłych i zasłużonych profesorów do podejmowania decyzji powodowanych sympatią (lub wrogością), korzyścią lub lękiem przed jakąś stratą. Paradoksalnie, wydaje mi się, że „wielcy” są tym niebezpieczeństwem bardziej zagrożeni, bo naciski Sokratesów i Platonów wobec nich są znacznie poważniejsze. Na zwykłych, małych i nikomu nieznanych nie zwracają oni uwagi. Łatwiej takim pilnować prawdy.
Wolność akademicka ma tylko jedną granicę: prawdę. Będą jej szukać ci, którzy jej pragną. Będą jej bronić ci, którzy ją znajdą. Może jednak być tak, że ułuda bogactwa lub troski tego świata odwiodą od szukania i od wiernego trwania na straży prawdy. Oczywiście, sztandar wolności będzie nadal mocno łopotał na wietrze, szczytne hasła nadal będą rozbrzmiewać na rynku. Mędrcy będą bić brawo. A prawda – cóż, pójdzie w niepamięć, niechciana i wzgardzona.
Sapienti sat.
Jak grom z nieba
Spór o słowa
Wczoraj mnie zapytał skądinąd dobry człowiek, czy Eucharystię się „odprawia” czy „sprawuje”? Odpowiedziałem, że „Odprawia, sprawuje, celebruje, przewodniczy się jej, lub współodprawia czyli koncelebruje… Tak naprawdę – to walka o słowa, a pytanie jest, czy się ją kocha”. Spór o słowa, nie pierwszy i nie ostatni we wspólnocie chrześcijańskiej, który rodząc się z pewnego wyczucia (lub jego braku) niuansów językowych, prowadzi od prób wypowiedzenia serca, do utrwalenia postaw i radykalizacji stanowisk. Jednocześnie jednak prowadzi do zagubienia istoty rzeczy.
Zresztą, nie tylko o słowa się tak spieramy. Walczymy o gesty i znaki, o symbole, zawłaszczane i reinterpretowane wciąż na nowo. Paradoksalnie, z każdą kolejną batalią słowa tracą na znaczeniu, niuanse zanikają, zaś gesty, znaki i symbole zaczynają żyć własnym życiem, naszym kosztem. Za każdym razem gubimy po drodze to, co te rzeczy miały wyrażać, opisywać i chronić.
Słowa mają znaczenie. Z każdego niepotrzebnego słowa zdamy rachunek. Nawet odarte ze znaczenia mają znaczenie, choć spodlone opisują już tylko tych, co je sponiewierali, a nie sprawy, do których kiedyś się odnosiły i które miały opisywać. Jest jakimś dramatycznym paradoksem dzisiejsza dewaluacja języka, zastępowanego przez obrazy, coraz podlejszej natury zresztą również.
Wracając do pytania, od którego się wszystko zaczęło. Kiedyś było tak, że bardzo bliskoznaczne słowa niosły ze sobą odmienne znaczenia. Celebracja była czymś innym niż „odprawianie” Mszy św. Może nawet tak jest nadal, choć byłem już uczestnikiem takich „celebracji”, w których pompa i napuszenie liturgicznych gestów i symboli nie przekładało się na miłość uczestników liturgicznego wydarzenia do Jezusa obecnego w Eucharystii, co było widać po liczbie komunikujących i zachowaniach uczestników po zakończeniu liturgii. Może zatem, zamiast doszukiwania się sensów i znaczeń, wróćmy do źródeł – do miłości Pana ponad wszystko i bliźniego, jak siebie?
Prawowierni i heretycy
Kilka dni kwarantanny, zakończonej negatywnym wynikiem testu, oraz komentarze towarzyszące najpierw zamknięciu a następnie otwarciu kościoła, skłoniły mnie do smutnej refleksji. Podziały pośród ludzi są znacznie bardziej złożone, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. Kiedyś myślałem, że dzielimy się na wierzących i niewierzących, na prawych i lewych, na pro-life i pro-choice – innymi słowy, że jeśli jest podział, to ma on charakter biegunowy. Myślałem, że w zależności od danej kwestii, dzielimy się na tych, co „tak” i tych, co „nie”, na tych co są „prawowierni” i takich, których można by określić mianem „heretycy”
Stety czy niestety, okazało się to złudzeniem. Jedyna dwubiegunowość odnosi się do „my” i „oni”, przy czym „oni” to nie tylko „lewi” wobec „prawych”, ale także „nie-dość-prawi”, „nie-tak-prawi”, „za-bardzo-prawi” i „nie-w-ten-sposób-co-trzeba-prawi”. Zapewne znalazłoby się jeszcze parę innych dookreśleń, dlaczego „oni” nie są „nami”.
Dotyczy to oczywiście również Kościoła i wspólnoty wierzących. Poszczególne grupy wytykają sobie niewierność Chrystusowi, Kościołowi, Tradycji, Ewangelii, brak miłości Boga i bliźniego, oraz fałsz, szowinizm i zakłamanie. Listę grzechów wytykanych można by ciągnąć w nieskończoność. Tak to jest, gdy rachunek sumienia robi się komuś, a nie sobie.
Punktem spinającym owe wyliczanki jest według mnie przeniesienie punktu ciężkości z Boga na człowieka. Nawet tam, gdzie zarzuty odnoszą się do braku wiary lub szacunku wobec Eucharystii (vide: dyskusja na temat postawy i formy przyjmowania Komunii św.), linia oskarżenia zdaje się być bardziej znakiem osądzania niż wiary, pewnie dlatego, że łatwiej jest patrzeć na innych z góry, niż pochylić się ku nim z miłością. Łatwiej jest potępiać, niż kochać.
Wbrew pozorom, wcale nie zamierzam popierać indyferentyzmu religijnego czy moralnego, ani irenizmu. Innymi słowy – dla tych, którzy nie chcą szukać znaczenia tych terminów – nie akceptuję ani obojętności w sprawach wiary (bo w wierze nigdy nie jest „wszystko jedno”), ani zgody za wszelką cenę. Jednakże uznaję, że nadal obowiązuje Największe Przykazanie: miłości Boga (ponad wszystko) i bliźniego (jak siebie samego). Nie wolno ich sobie przeciwstawiać. Nie wolno ich wyrywać z kontekstu – ani kontekstu biblijnego, ani eklezjalnego. Nie wolno nimi manipulować. Nie wolno w imię miłości nienawidzić, tak jak nie da się w imię jedności niszczyć. Jedność jest owocem wspólnego wysiłku, wspólnego budowania, a nie odrzucenia, zniszczenia i potępienia tych, którzy myślą inaczej.
To prawda, są różnice, których nie da się pogodzić z wiarą i przynależnością do wspólnoty wierzących. Przez wieki swego istnienia Kościół rozpoznał kilka takich obszarów; wśród nich jest świętokradztwo, aborcja, czy radykalne odrzucenie dyscypliny kościelnej. Każdy z tych czynów wyłącza sprawcę ze wspólnoty Kościoła przez sam fakt jego popełnienia. Nazywamy to ekskomuniką latae sententiae. Ale są różnice wewnątrz Kościoła, które ze wspólnoty nie wyłączają, nawet jeśli są grzechami. Tym bardziej nie wyłączają z Bożej owczarni różnice, które grzechami nie są.
Są różnice, które są po prostu różnicami, odmienności, które nie powinny dzielić. Śpieszmy się kochać ludzi. Śpieszmy się kochać, bo niekochani odchodzą. Może się okazać, że zostaliśmy z krwią niesprawiedliwie rozlaną na rękach.