Czas świętych rekolekcji

Ostatnio miałem przywilej wygłoszenia rekolekcji w parafii św. Hieronima. Urzekła mnie ta parafia, żywa, słuchająca… Pan Jezus podarował nam czas wspólnej modlitwy, wsłuchania się w Jego słowo i wzajemnego umocnienia wiary. Z całego serca dziękuję!

Wszystkich, którzy pragną wysłuchać nauk rekolekcyjnych, serdecznie zapraszam…

https://youtu.be/ZC6sohcmsl8

https://youtu.be/SGTiWgwoBlA

https://youtu.be/082E0v37t-4

https://youtu.be/hdEw0pNqhfM

Na kanwie

Dziś po porannej Eucharystii do zakrystii przyszła pewna Niewiasta, z kilkoma kartkami w ręku i rozbrajającym uśmiechem w oczach (twarz była oczywiście zasłonięta maseczką) i podając mi owe papiery powiedziała: „Proszę przyjąć te kilka refleksji nad książką. Bardzo dziękuję…” Podziękowałem serdecznie, a przeczytawszy nieco później całość owych refleksji postanowiłem je opublikować, ku zachęcie – by i inni po książkę „Panie Ty wszystko wiesz” sięgnęli.

Czytając książkę ks. Piotra Kieniewicza „Panie, Ty wszystko wiesz”- moje refleksje

„Jeśli się wszystko podda rozumowi, nasza religia nie będzie miała nic tajemniczego ani nadprzyrodzonego, jeśli się pogwałci zasady rozumu, będzie niedorzeczna i śmieszna”.

Blaise Pascal

Zali miłujesz Mię- Szymonie Janów?
O, Panie! – –
– tak bardzo mnie rani
to pytanie…
Cóż moje miłowanie?…
Spójrz, duszę Ci otwieram na ścieżaj
– do dna ją przejrzyj!
A kiedy zmierzysz
boleść zaprzania
– och, proszę! – o więcej nie pytaj, Panie!…
Pozwól mi milczeć – – Ty wiesz!

s. Nulla Westwalewicz
franciszkanka służebnica Krzyża

Co może nas zmusić do tego, żebyśmy przestali czytać interesującą książkę? Inna, bardziej interesująca książka.

Tak było z książką ks. Piotra Kieniewicza „Panie, Ty wszystko wiesz”.

Gdy moja Córka położyła ją przede mną (po uprzednim przeczytaniu) zignorowałam to, bo byłam pogrążona w lekturze (pasjonującej!). Po chwili jednak zerknęłam na tytuł i zirytowałam się, gdyż zauważyłam brak przecinka po słowie „Panie”. Wkrótce jednak obudziło się moje doświadczenie wydawniczo-redaktorskie. Przypomniałam sobie, że kiedy tytuł jest łamany, to może go nie być. No tak, nie ma (przecinka), ale mógłby być…

Coraz częściej jednak zerkałam na książkę kuszona jej tytułem i w końcu poddałam się – zaczęłam czytać…I już nie mogłam się oderwać! Książkę czyta się znakomicie! W jeden wieczór – jak najlepszy skandynawski thriller, chociaż przecież thrillerem nie jest. Może to gorszące porównanie, ale liczę na poczucie humoru Autora.

Lubię takie książki. Osobiste. A ta książka jest osobista, bo opowiada o relacji najintymniejszej z intymnych – o relacji z Bogiem. Lubię takie książki. O miłości. A ta książka jest o miłości, bo opowiada o Absolucie Miłości i miłości człowieka do Boga.

Narrator, na szczęście, nie jest wszystkowiedzącym kapłanem, wygłaszającym ex cathedra swoje, jego zdaniem nieomylne, sądy. Ksiądz Piotr „rozmawia” z czytelnikiem. Miałam wrażenie, że jestem na kawie w przytulnej kawiarni, albo jeszcze lepiej, na ławce w parku z ciepłym, serdecznym przyjacielem, który opowiada mi o swojej relacji z Jezusem, niczego nie narzucając, a jedynie delikatnie pokazując mi właściwą drogę. Nie boi się słów „nie wiem”: „Nie powiem, że (…) wszystko rozumiem. Nie, nie rozumiem. (,..) Ale Mu ufam. Ufam Panu!” (s. 105). I słów „ja też”- ja też jestem grzesznikiem, ja też „(…) widzę nieodwracalne konsekwencje moich własnych słów i czynów, ból i łzy skrzywdzonych przeze mnie ludzi” (s. 150). Zaiste niezwykłe to stwierdzenie u kapłana! Niezwykłe i budzące szacunek, a także podziw za odwagę. Są to też słowa wzruszające, bo oto Autor mówi czytelnikowi o tajemnicach swego serca, przyznaje się do słabości, do grzechu. Ta niezwykła więź z czytelnikiem pogłębia się z każdą przeczytaną stroną. Autor chce mojego dobra, dobra czytelnika i mówi do mnie z miłością.

Ta droga ku prawdziwej Miłości prowadzi nas przez, jakżeby inaczej, karty Pisma Świętego, odczytane bardzo osobiście. Czasami zdumiewało mnie, jak bardzo odczucia ks. Piotra i moje są zbieżne. Tak jest z historią Łazarza. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego Jezus „wzruszył się”. Było to przecież niespójne z tym, co głosił, sprzeczne z nauką o Królestwie Bożym. Jak się okazuje „tekst Ewangelii w istocie mówi, że jest wzburzony, poirytowany płytkością wiary tych, którzy są Jego najbliższymi przyjaciółmi” (s.26). A więc to tylko błąd w tłumaczeniu.

Pamiętam, jak opowiadano mi na Korfu, że tam w kondukcie pogrzebowym na cmentarz nie idą kobiety. Właśnie dlatego, żeby uniknąć zbędnego wzruszenia, płaczu, rozrzewnienia, bo przecież zmarły już jest z Panem. Kobiety przygotowują w domu ucztę, podczas której śpiewa się i przypomina radosne chwile z życia tego, który odszedł. Wszyscy cieszą się, że jest w Domu Ojca.

Jest to budujący obraz niezachwianej wiary, ale co, gdy umiera dziecko, albo ktoś na progu dorosłego życia? Czy równie łatwo są w stanie okazać radość? Przypomina mi się historia Abrahama i Izaaka, która zawsze sprawiała mi trudność, której nie rozumiem, chociaż była mi tłumaczona po wielekroć. Bezskutecznie. Myślę, że zrozumiem ją dopiero wtedy, gdy spojrzę w Oczy Jezusa.

Ksiądz Piotr pisze: „Przyjęcie Chrystusa oznacza zgodę na tę przedziwną, niezrozumiałą dla świata – ani wtedy, ani teraz – logikę” (s. 36). I dalej: „Posłuszeństwo jest trudne. (…) Jest trudne, bo trzeba wsłuchać się w Boży głos w postawie zaufania, że Bóg wie, co robi, że Jego plan jest lepszy, mądrzejszy i bardziej owocny – niezależnie od tego, czy rozumiem jego założenia, etapy i konsekwencje. Bóg wie! Tak trudno to zrozumieć?” (s.48).

Czasami trudno. A może inaczej – słyszymy Boży głos, ale go zagłuszamy, używamy idiotycznych argumentów, dialogujemy z nim. 1 w końcu On milknie, bo szanuje naszą wolność. „On nam pozwolił być wolnymi do końca (…). Przebacza nam, byśmy dzięki Jego miłości mogli powrócić z własnej woli – do Niego. Chce nas przeprowadzić (…) ku miłości wiernej i wdzięcznej – w pełni przyjętej” (s.56).

Prędzej czy później wracamy: poranieni, zdeptani, poniżeni. A On? Wybacza, przytula i pomaga zapomnieć.

Prosper Monier, francuski jezuita i biblista, pisał: „Życie jest nieustannym dążeniem ku miłości, ku wszechogarniającej miłości, w łączności ze wszystkim, co żyje. Kto stawia w życiu na prawdziwą miłość, na oddanie i przebaczenie, ten jest z Bogiem i Bóg jest z nim… ”(…).

Takie też jest przesłanie książki ks. Piotra: „Tę jedyną Miłość trzeba najpierw dostrzec, rozpoznać (…), trzeba się z Nią spotkać i Jej dotknąć, by móc uczynić Ją swoją… ” I dalej: Tam, gdzie jest miłość, służba nie jest poniżeniem ani wykorzystywaniem kogokolwiek. (…) Dlatego nie uda się służyć innym bez miłości, ani przyjmować służby, nie kochając” (s. 38).

Miłość musi być motorem naszego działania, ciągle musi nas inspirować do tego, żeby służyć, wybaczać i nie pytać „dlaczego?”. Książka ks. Kieniewicza przypomniała mi też różne momenty mojego życia, które wtedy, przed laty, wydawały się mało istotne, a teraz nabrały innego znaczenia. Pozwoliła mi przewartościować pewne zdarzenia, zobaczyć, jak bardzo niektórych raniłam, jak nie potrafiłam dostrzec rzeczy istotnych. Zawsze jednak czułam, że On jest blisko, nawet wtedy, kiedy udawałam, że Go nie widzę. Jeden z moich ulubionych filozofów, Martin Buber, pisał: „To, że potrzebujesz Boga bardziej, niż czegokolwiek, wiesz zawsze swoim sercem. Lecz czyż nie wiesz także, że Bóg potrzebuje – pogrążony w tęsknocie swej wieczności – ciebie? Jak mógłby istnieć człowiek, gdyby Bóg go nie potrzebował? A jak ty byś istniał? Potrzebujesz Boga, by być, a Bóg potrzebuje Ciebie ze względu na to, co jest przeznaczeniem twego życia.”

Być – znaczy wierzyć, a wierzyć – znaczy kochać. Tak to rozumiem i pragnę trwać przy tym, chociaż nie jest to łatwe, bo ciągle, jak to pisze ks. Piotr „rozglądam się na boki”. „Rozmowy z Panem Bogiem do łatwych nie należą. (…) Zasadniczym powodem tych trudności jest nasza nieumiejętność słuchania tego, co się do nas mówi, i to nieszczęsne rozglądanie się na boki.” (s. 178)

Książka ks. Piotra Kieniewicza jest wspaniałą, budującą lekturą. Z całą pewnością. Ale to nie wszystko. Ma w sobie jakiś urok i prawie magnetyczną siłę przyciągania. Od kilku miesięcy nie jestem w stanie odłożyć jej na półkę. Ciągle leży przy moim łóżku, abym mogła do niej zajrzeć. Otwieram ją na „chybił trafił”, i znajduję zdania przeze mnie podkreślone, jako szczególnie ważne i mające dla mnie znaczenie, ale czasem otwieram ją na stronie pozornie „dziewiczej” (bez podkreśleń), ale przecież czytanej wcześniej, i nagle odnajduję zdania, które dopiero teraz, w tym momencie, zaczynam rozumieć w pełni. Taka jest ta książka. Niesamowita! Dlaczego?…bo jest prawdziwa, szczera, pisana sercem, bo pokazuje duszę Autora. Ale także ma przedziwną moc otwierania zakamarków duszy czytelnika. Czasami zakamarków, do których nie zaglądał przez wiele lat, unikał ich, albo udawał, że ich nie ma. Książka pomaga wyczyścić te wszystkie „kąty”, posprzątać, zapalić w nich Światło. To wielka rzecz!

Na koniec chciałabym wywołać uśmiech na twarzy Autora. Oto jeden z najpiękniejszych w literaturze, według mnie, dialogów o miłości:

„- Puchatku?
– Tak, Prosiaczku?
-Nic, tylko chciałem się upewnić, że jesteś.”

Alan Alexander Milne

… bo miłość karmi się Obecnością lub Tęsknotą. Na razie, Panie, każesz nam tęsknić.. .A Imię Jego to JESTEM.

Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że…

Księże Piotrze, bardzo dziękuję za tę książkę, a także za wspaniałe, poetyckie tłumaczenie „Pancerza św. Patryka”- modlitwy chroniącej przed złymi mocami. Perfekcyjnie oddany duch tej modlitwy, znakomite metrum wiersza i tropy poetyckie.

Na koniec przyłączam się do chóru niebios, Kościoła i Autora, i zawołam: „Uwielbiam Cię, Jezu, mój Zbawco!”

Iwona Kozikowska-Pytel

Uważajcie, jak słuchacie

Słuchanie słuchaniu nierówne. Bywa, że mimo wysiłku w słuchanie, mimo wytężonej uwagi, głos kaznodziei usypia słuchaczy. To niekoniecznie kwestia nudnego kazania czy monotonnego sposobu mówienia. Czasem powodem jest (nie)dyspozycja dnia. Kaznodzieja o tym nie wie – widzi tylko reakcje ludzi, do których mówi. Widzi zamykające się oczy. Widzi, że śpią. I mówi mu się coraz gorzej.

Podobnie trudno mówi się, gdy spotyka się ze słuchaczami, którzy kontestują słowo. Z ambony widać, czy słuchający przyjmują, czy odrzucają przekazywane im treści. Bywa, że jeden wrogi czy „ekspresyjnie obojętny” słuchacz tak zdominuje przekaz zwrotny, że zamknie usta głoszącemu. Dosłownie odbierze mu zdolność mówienia.

Trzeba uważać, jak się słucha. Czasem kazanie jest znacznie gorsze, niż mogłoby być, tylko dlatego, że słuchacze nie dali kaznodziei szansy. Jezus mówi o sytuacji, gdy pokój podarowany odwiedzanemu domostwu wraca do udzielających go Apostołów. Tak bywa i z kazaniem, niechcianym, niesłuchanym… Odbite od zamkniętych drzwi powraca do głoszącego.

Trzeba też uważać, jak się mówi. Słuchaczowi trzeba pomóc, bo mu nie zawsze łatwo. Nieżyjący już mój proboszcz mawiał, że dobre kazanie powinno mieć świetny wstęp i doskonałe zakończenie. I jedno blisko drugiego. Sam nie trzymał się tej zasady, mówił długo, ale nikt mu tego nie miał za złe. Mówił świetnie, przynajmniej wedle moich ówczesnych standardów. Nie zmienia to faktu, że miał rację.

Pieśń o winnicy

Dzisiaj zderzają się w liturgii słowa dwie opowieści o Bożej winnicy. Najpierw o takiej, co mimo troski i starannej uprawy nie przynosi owoców a tylko cierpkie jagody. Potem o tej, której owoce nie trafiają do właściciela – uderza w niego pycha i zachłanność odpowiedzialnych za nią dzierżawców. Pierwsza ma być rozgrabiona. Druga – oddana innym.

Winnicą Pana jest Jego lud. Jakkolwiek prorok mówi o narodzie izraelskim, nie można nie odnieść jego słów i do nas, ludu Nowego Przymierza. Jakie owoce przynosimy. I nie można nie zapytać, na ile my, którym powierzona została odpowiedzialność za Kościół, oddajemy plon Panu Winnicy.

Nie ma co się zasłaniać pewnością Obietnicy, bo choć Boże wybory i obietnice są niezmienne, to przynoszą błogosławieństwo tylko tym, którzy wypełniają Bożą wolę. Zatem: jakie owoce przynosimy? Czy oddajemy Bogu to, co do Niego należy? – Tu przypomina się historia z denarem i pytaniem o podatki: „oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara (czyli denar), a Bogu to, co należy do Boga (czyli człowieka, stworzonego na obraz i podobieństwo Boga)”. Zatem, czy rzeczywiście On jest pierwszy i ponad wszystko? Czy Jego głosu słuchamy? Jego wolę pełnimy?

Powierzono nam winnicę Pańską. Nie wystarczy o nią zadbać najlepiej, jak to tylko możliwe. Nie wystarczy, że uzyskamy obfite i dorodne plony. One nie są nasze. Powierzone dobra należą do Pana i Jemu mamy oddać to, co się Jemu należy. Tak naprawdę, mamy Mu oddać wszystko. A choć głowa może i wie, że Pan Winnicy nie da zginąć swoim robotnikom, pokusa, by sobie zatrzymać plony, zawsze się będzie czaić u naszych drzwi.

Zostawia nam św. Paweł zachętę: „wszystko, co jest prawdziwe, co godne, co sprawiedliwe, co czyste, co miłe, co zasługuje na uznanie: jeśli jest jakąś cnotą i czynem chwalebnym – to bierzcie pod rozwagę. Czyńcie to, czego się nauczyliście, co przejęliście, co usłyszeliście i co zobaczyliście u mnie, a Bóg pokoju będzie z wami”.

Platon i Sokrates

Któregoś razu na pewnej uczelni (wbrew pozorom to nie jest bajka, ale historia) rozgorzał spór o to, czy ktoś ma być, czy nie ma być doktorem. Praca była napisana. Recenzje, może nie entuzjastyczne, ale o ile dobrze pamiętam – były ostatecznie pozytywne. Niemniej były wątpliwości co do merytorycznej wartości przedstawionego doktoratu. Sam delikwent bronił się …tak sobie. Niektórzy wskazywali na zasługi doktoranta. W pewnym momencie jeden z profesorów wstał i przytoczył zdanie przypisywane Arystotelesowi: „Amicus Plato, amicus Socrates, sed magis amica veritas est” („Przyjacielem są mi Platon i Sokrates, ale największym przyjacielem jest prawda”). I usiadł. W głosowaniu doktorat odrzucono, zaś doktorant znienawidził owego profesora na długie lata.

Nie jest dobrze, gdy świat akademicki staje się zakładnikiem salonów, opinii publicznej i mediów. Nie jest dobrze, gdy doraźna koniunktura skłania światłych i zasłużonych profesorów do podejmowania decyzji powodowanych sympatią (lub wrogością), korzyścią lub lękiem przed jakąś stratą. Paradoksalnie, wydaje mi się, że „wielcy” są tym niebezpieczeństwem bardziej zagrożeni, bo naciski Sokratesów i Platonów wobec nich są znacznie poważniejsze. Na zwykłych, małych i nikomu nieznanych nie zwracają oni uwagi. Łatwiej takim pilnować prawdy.

Wolność akademicka ma tylko jedną granicę: prawdę. Będą jej szukać ci, którzy jej pragną. Będą jej bronić ci, którzy ją znajdą. Może jednak być tak, że ułuda bogactwa lub troski tego świata odwiodą od szukania i od wiernego trwania na straży prawdy. Oczywiście, sztandar wolności będzie nadal mocno łopotał na wietrze, szczytne hasła nadal będą rozbrzmiewać na rynku. Mędrcy będą bić brawo. A prawda – cóż, pójdzie w niepamięć, niechciana i wzgardzona.

Sapienti sat.

Jak grom z nieba

To już 19 lat, jak symultaniczny atak terrorystyczny w USA z wykorzystaniem porwanych samolotów zmienił oblicze współczesnego świata. Nie wiem, co było pierwszym kamieniem w lawinie przemocy, jaka od tamtego czasu toczy się przez świat, ale samo wydarzenie pamiętam aż nadto dobrze. 11 września wpisał mi się na trwałe w pamięć. Koszmar, jak grom z nieba.

Wracałem z KUL-u. Po drodze chciałem zajechać po coś do sklepu komputerowego na pobliskim osiedlu – sklepu już nie ma, ale dokładnie pamiętam jego lokalizację. Tam usłyszałem, że jakiś samolot uderzył w World Trade Center w Nowym Jorku. Nic nie kupiłem, pojechałem do domu i włączyłem CNN. Przesiedziałem przed telewizorem resztę dnia, modląc się za tych, którzy umierają, za ich bliskich, za próbujących pomóc, za terrorystów… Obrazu samolotu wbijającego się w drugą wieżę do dziś nie potrafię zapomnieć. I smutku serca, jaki wówczas czułem, smutku wracającego raz po raz…

Trzy lata wcześniej byłem na szczycie WTC, na tarasie udostępnionym turystom. Widok był mizerny, bo miasto spowijał smog. Potem poszedłem do portu zwiedzić USS „Intrepid”, lotniskowiec-muzeum tam zacumowany. Patrzyłem w transmisję tragedii i wracały wspomnienia. Do dziś wracają.

Do USA wracałem jeszcze wiele razy. Za każdym razem Ameryka była bardziej zamknięta – jako kraj, ale też jako społeczeństwo, choć ludzie zmieniali się wolniej niż państwo. Państwo się zamykało. Ludzie tracili wewnętrzną radość. Coraz mniej wszystko było „all right”. Ataki z 11 września zmieniły Amerykę, być może nieodwracalnie.

Piszę o tym wszystkim, bo kolejna rocznica tamtej tragedii uświadamia mi, że podobne rzeczy – choć nie w tej skali – dzieją się każdego dnia między nami. Niemal codziennie ktoś ma swój koniec świata, swoją burzę, co jak grom z jasnego nieba sprowadza nieszczęście, gdy czyjaś głupota lub zła wola i nieodpowiedzialność doprowadza nagle do śmierci niewinnych. Ci, którzy zostają, noszą w sobie rany do końca życia. Niektórzy nie umieją się podnieść, złamani na duchu.

Jezus kiedyś przywołał podobne wydarzenie – zawalenie się wieży w Siloam, która pochłonęła kilkanaście ofiar. Niczego się nie spodziewali, a potem już było za późno. Komentując dodał: „Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie”. Podobnie nagle, podobnie nieprzygotowani, podobnie bezradni.

Spór o słowa

Wczoraj mnie zapytał skądinąd dobry człowiek, czy Eucharystię się „odprawia” czy „sprawuje”? Odpowiedziałem, że „Odprawia, sprawuje, celebruje, przewodniczy się jej, lub współodprawia czyli koncelebruje… Tak naprawdę – to walka o słowa, a pytanie jest, czy się ją kocha”. Spór o słowa, nie pierwszy i nie ostatni we wspólnocie chrześcijańskiej, który rodząc się z pewnego wyczucia (lub jego braku) niuansów językowych, prowadzi od prób wypowiedzenia serca, do utrwalenia postaw i radykalizacji stanowisk. Jednocześnie jednak prowadzi do zagubienia istoty rzeczy.

Zresztą, nie tylko o słowa się tak spieramy. Walczymy o gesty i znaki, o symbole, zawłaszczane i reinterpretowane wciąż na nowo. Paradoksalnie, z każdą kolejną batalią słowa tracą na znaczeniu, niuanse zanikają, zaś gesty, znaki i symbole zaczynają żyć własnym życiem, naszym kosztem. Za każdym razem gubimy po drodze to, co te rzeczy miały wyrażać, opisywać i chronić.

Słowa mają znaczenie. Z każdego niepotrzebnego słowa zdamy rachunek. Nawet odarte ze znaczenia mają znaczenie, choć spodlone opisują już tylko tych, co je sponiewierali, a nie sprawy, do których kiedyś się odnosiły i które miały opisywać. Jest jakimś dramatycznym paradoksem dzisiejsza dewaluacja języka, zastępowanego przez obrazy, coraz podlejszej natury zresztą również.

Wracając do pytania, od którego się wszystko zaczęło. Kiedyś było tak, że bardzo bliskoznaczne słowa niosły ze sobą odmienne znaczenia. Celebracja była czymś innym niż „odprawianie” Mszy św. Może nawet tak jest nadal, choć byłem już uczestnikiem takich „celebracji”, w których pompa i napuszenie liturgicznych gestów i symboli nie przekładało się na miłość uczestników liturgicznego wydarzenia do Jezusa obecnego w Eucharystii, co było widać po liczbie komunikujących i zachowaniach uczestników po zakończeniu liturgii. Może zatem, zamiast doszukiwania się sensów i znaczeń, wróćmy do źródeł – do miłości Pana ponad wszystko i bliźniego, jak siebie?

Prawowierni i heretycy

Kilka dni kwarantanny, zakończonej negatywnym wynikiem testu, oraz komentarze towarzyszące najpierw zamknięciu a następnie otwarciu kościoła, skłoniły mnie do smutnej refleksji. Podziały pośród ludzi są znacznie bardziej złożone, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. Kiedyś myślałem, że dzielimy się na wierzących i niewierzących, na prawych i lewych, na pro-life i pro-choice – innymi słowy, że jeśli jest podział, to ma on charakter biegunowy. Myślałem, że w zależności od danej kwestii, dzielimy się na tych, co „tak” i tych, co „nie”, na tych co są „prawowierni” i takich, których można by określić mianem „heretycy”

Stety czy niestety, okazało się to złudzeniem. Jedyna dwubiegunowość odnosi się do „my” i „oni”, przy czym „oni” to nie tylko „lewi” wobec „prawych”, ale także „nie-dość-prawi”, „nie-tak-prawi”, „za-bardzo-prawi” i „nie-w-ten-sposób-co-trzeba-prawi”. Zapewne znalazłoby się jeszcze parę innych dookreśleń, dlaczego „oni” nie są „nami”.

Dotyczy to oczywiście również Kościoła i wspólnoty wierzących. Poszczególne grupy wytykają sobie niewierność Chrystusowi, Kościołowi, Tradycji, Ewangelii, brak miłości Boga i bliźniego, oraz fałsz, szowinizm i zakłamanie. Listę grzechów wytykanych można by ciągnąć w nieskończoność. Tak to jest, gdy rachunek sumienia robi się komuś, a nie sobie.

Punktem spinającym owe wyliczanki jest według mnie przeniesienie punktu ciężkości z Boga na człowieka. Nawet tam, gdzie zarzuty odnoszą się do braku wiary lub szacunku wobec Eucharystii (vide: dyskusja na temat postawy i formy przyjmowania Komunii św.), linia oskarżenia zdaje się być bardziej znakiem osądzania niż wiary, pewnie dlatego, że łatwiej jest patrzeć na innych z góry, niż pochylić się ku nim z miłością. Łatwiej jest potępiać, niż kochać.

Wbrew pozorom, wcale nie zamierzam popierać indyferentyzmu religijnego czy moralnego, ani irenizmu. Innymi słowy – dla tych, którzy nie chcą szukać znaczenia tych terminów – nie akceptuję ani obojętności w sprawach wiary (bo w wierze nigdy nie jest „wszystko jedno”), ani zgody za wszelką cenę. Jednakże uznaję, że nadal obowiązuje Największe Przykazanie: miłości Boga (ponad wszystko) i bliźniego (jak siebie samego). Nie wolno ich sobie przeciwstawiać. Nie wolno ich wyrywać z kontekstu – ani kontekstu biblijnego, ani eklezjalnego. Nie wolno nimi manipulować. Nie wolno w imię miłości nienawidzić, tak jak nie da się w imię jedności niszczyć. Jedność jest owocem wspólnego wysiłku, wspólnego budowania, a nie odrzucenia, zniszczenia i potępienia tych, którzy myślą inaczej.

To prawda, są różnice, których nie da się pogodzić z wiarą i przynależnością do wspólnoty wierzących. Przez wieki swego istnienia Kościół rozpoznał kilka takich obszarów; wśród nich jest świętokradztwo, aborcja, czy radykalne odrzucenie dyscypliny kościelnej. Każdy z tych czynów wyłącza sprawcę ze wspólnoty Kościoła przez sam fakt jego popełnienia. Nazywamy to ekskomuniką latae sententiae. Ale są różnice wewnątrz Kościoła, które ze wspólnoty nie wyłączają, nawet jeśli są grzechami. Tym bardziej nie wyłączają z Bożej owczarni różnice, które grzechami nie są.

Są różnice, które są po prostu różnicami, odmienności, które nie powinny dzielić. Śpieszmy się kochać ludzi. Śpieszmy się kochać, bo niekochani odchodzą. Może się okazać, że zostaliśmy z krwią niesprawiedliwie rozlaną na rękach.