Czas świętych rekolekcji

Ostatnio miałem przywilej wygłoszenia rekolekcji w parafii św. Hieronima. Urzekła mnie ta parafia, żywa, słuchająca… Pan Jezus podarował nam czas wspólnej modlitwy, wsłuchania się w Jego słowo i wzajemnego umocnienia wiary. Z całego serca dziękuję!

Wszystkich, którzy pragną wysłuchać nauk rekolekcyjnych, serdecznie zapraszam…

https://youtu.be/ZC6sohcmsl8

https://youtu.be/SGTiWgwoBlA

https://youtu.be/082E0v37t-4

https://youtu.be/hdEw0pNqhfM

Uważajcie, jak słuchacie

Słuchanie słuchaniu nierówne. Bywa, że mimo wysiłku w słuchanie, mimo wytężonej uwagi, głos kaznodziei usypia słuchaczy. To niekoniecznie kwestia nudnego kazania czy monotonnego sposobu mówienia. Czasem powodem jest (nie)dyspozycja dnia. Kaznodzieja o tym nie wie – widzi tylko reakcje ludzi, do których mówi. Widzi zamykające się oczy. Widzi, że śpią. I mówi mu się coraz gorzej.

Podobnie trudno mówi się, gdy spotyka się ze słuchaczami, którzy kontestują słowo. Z ambony widać, czy słuchający przyjmują, czy odrzucają przekazywane im treści. Bywa, że jeden wrogi czy „ekspresyjnie obojętny” słuchacz tak zdominuje przekaz zwrotny, że zamknie usta głoszącemu. Dosłownie odbierze mu zdolność mówienia.

Trzeba uważać, jak się słucha. Czasem kazanie jest znacznie gorsze, niż mogłoby być, tylko dlatego, że słuchacze nie dali kaznodziei szansy. Jezus mówi o sytuacji, gdy pokój podarowany odwiedzanemu domostwu wraca do udzielających go Apostołów. Tak bywa i z kazaniem, niechcianym, niesłuchanym… Odbite od zamkniętych drzwi powraca do głoszącego.

Trzeba też uważać, jak się mówi. Słuchaczowi trzeba pomóc, bo mu nie zawsze łatwo. Nieżyjący już mój proboszcz mawiał, że dobre kazanie powinno mieć świetny wstęp i doskonałe zakończenie. I jedno blisko drugiego. Sam nie trzymał się tej zasady, mówił długo, ale nikt mu tego nie miał za złe. Mówił świetnie, przynajmniej wedle moich ówczesnych standardów. Nie zmienia to faktu, że miał rację.

Spór o słowa

Wczoraj mnie zapytał skądinąd dobry człowiek, czy Eucharystię się „odprawia” czy „sprawuje”? Odpowiedziałem, że „Odprawia, sprawuje, celebruje, przewodniczy się jej, lub współodprawia czyli koncelebruje… Tak naprawdę – to walka o słowa, a pytanie jest, czy się ją kocha”. Spór o słowa, nie pierwszy i nie ostatni we wspólnocie chrześcijańskiej, który rodząc się z pewnego wyczucia (lub jego braku) niuansów językowych, prowadzi od prób wypowiedzenia serca, do utrwalenia postaw i radykalizacji stanowisk. Jednocześnie jednak prowadzi do zagubienia istoty rzeczy.

Zresztą, nie tylko o słowa się tak spieramy. Walczymy o gesty i znaki, o symbole, zawłaszczane i reinterpretowane wciąż na nowo. Paradoksalnie, z każdą kolejną batalią słowa tracą na znaczeniu, niuanse zanikają, zaś gesty, znaki i symbole zaczynają żyć własnym życiem, naszym kosztem. Za każdym razem gubimy po drodze to, co te rzeczy miały wyrażać, opisywać i chronić.

Słowa mają znaczenie. Z każdego niepotrzebnego słowa zdamy rachunek. Nawet odarte ze znaczenia mają znaczenie, choć spodlone opisują już tylko tych, co je sponiewierali, a nie sprawy, do których kiedyś się odnosiły i które miały opisywać. Jest jakimś dramatycznym paradoksem dzisiejsza dewaluacja języka, zastępowanego przez obrazy, coraz podlejszej natury zresztą również.

Wracając do pytania, od którego się wszystko zaczęło. Kiedyś było tak, że bardzo bliskoznaczne słowa niosły ze sobą odmienne znaczenia. Celebracja była czymś innym niż „odprawianie” Mszy św. Może nawet tak jest nadal, choć byłem już uczestnikiem takich „celebracji”, w których pompa i napuszenie liturgicznych gestów i symboli nie przekładało się na miłość uczestników liturgicznego wydarzenia do Jezusa obecnego w Eucharystii, co było widać po liczbie komunikujących i zachowaniach uczestników po zakończeniu liturgii. Może zatem, zamiast doszukiwania się sensów i znaczeń, wróćmy do źródeł – do miłości Pana ponad wszystko i bliźniego, jak siebie?

Wariat

Wyobraźcie sobie: środek nocy, burza na jeziorze (jak na naszych Śniardwach, z wysoką falą), i oto ktoś idzie po wodzie do was… Wcale się nie dziwię, że Apostołowie byli przerażeni. Też bym był. Jeśli coś mnie dziwi, to słowa Piotra – „Jeżeli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie”, i jeszcze bardziej to, że wylazł z łodzi i poszedł. Nawet nie to, że szedł, ale że w ogóle wyszedł z łodzi! Wariat!

Szedł, póki zmierzał ku Jezusowi. Zaczął tonąć, gdy – doszedłszy – rozejrzał się wokoło i dotarło do niego, co zrobił. „Małej wiary” określił go Chrystus wyciągnąwszy go „za uszy” z wody. Małej?! Przecież przed chwilą poważył się na krok zupełnie bez precedensu! Dlaczego małej?

Wiara jest silna Chrystusem, albo nie jest silna. Albo na Nim się opiera, albo zanika. W ogóle, nasze życie jest o tyle chrześcijańskie, o ile podążamy przez nie wpatrzeni w Niego. Niestety, zbyt często tracimy Go z oczu, pozwalamy, by przytłoczyły nas okoliczności, jak fale i wiatr w nocy na jeziorze. W sumie nawet trudno się dziwić – tak jak bliższa jest ciału koszula, łatwiej nam stają przed oczy rzeczy i sprawy widoczne „wizualnie, naocznie, optycznie i wzrokowo”, jak to zwykła mawiać ks. prof. Nagórny. Mamy świadomość – idąc za A. de Saint-Exupery, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”, ale to wcale nie oznacza, że umiemy te sprawy niewidoczne dostrzegać. Nie umiemy.

Opieramy się zatem na swoich zmysłach, na tym co widzimy i czego potrafimy dotknąć. Rację miał Mickiewicz.

Czucie i wiara silniej mówi do mnie
Niż mędrca szkiełko i oko.
Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu,
Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce.
Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!
Miej serce i patrzaj w serce!

Ja się nie boję…

Ja się nie boję o siebie. Boję się o innych. Apel abp Stanisława Gądeckiego, ogłoszony w odpowiedzi na nagły wzrost wykrytych infekcji wirusem SARS-CoV-2, który umieściliśmy na mariańskim profilu FB, zaowocował zaskakującą, burzliwą dyskusją. Mało kto zajął się meritum sprawy. Argumenty przeciw noszeniu maseczek (nieliczni wspominają przyłbice) poszły w kierunku: negowania epidemii jako takiej i szydzenia z tych, którzy zasłaniają twarz ze strachu. Kto wierzy w Boga, twierdzili dyskutanci, powinien dawać świadectwo wierze, a nie zasłaniać twarz.

Szczerze mówiąc, nie rozumiem tej argumentacji. Dla mnie wiara przejawia się w miłości Boga ponad wszystko i bliźniego jak siebie. Jej znakami jest postawa solidarności i odpowiedzialności. Jeśli maseczka lub przyłbica ma być znakiem odpowiedzialności za innych, to właśnie jej noszenie będzie świadectwem miłości bliźniego i wiary chrześcijańskiej. Jeśli wezwanie biskupów ma być traktowane w duchu wiary („kto was słucha, Mnie słucha” – por. Łk 10,16), to odpowiedzią na apel biskupów powinna być przynajmniej próba zrozumienia powodów, które za nim stoją.

Mi, jako księdzu, jest łatwiej. Podczas sprawowania świętych czynności nie noszę maseczki. Ale w sklepach, urzędach czy środkach komunikacji publicznej zakładam ją. Zakładam ją nie dlatego, że się boję infekcji. Nie boję się, choć zarażenie koronawirusem spowodowałoby dla mnie i moich współbraci, dla kurii prowincjalnej i dla parafii stegneńskiej bardzo poważne konsekwencje. Zakładam maseczkę ponieważ nie wiem, czy w ciągu ostatnich dni nie zostałem zarażony, mimo wszystkich środków ostrożności. Ostatecznie, z racji pełnionych posług duszpasterskich, spotykam się z wieloma ludźmi. Codziennie udzielam komunii św. Nie wiem, czy nie jestem (bezobjawowym) nosicielem. Zatem zakładam maseczkę, by – jeśli tak by się stało – ograniczyć ryzyko przekazania wirusa dalej.

Maseczka nie jest dla mnie znakiem strachu, ale odpowiedzialności za innych. Jest dla nich sygnałem, że się o nich troszczę. Przestrzegam wymogów reżimu sanitarnego nie z lęku, ale z miłości bliźniego. Ogromnie mnie boli, że ludzie tego nie rozumieją.

Rozmawiałem z ludźmi, którzy zachorowali na pełnoobjawowego COVIDa-19. Przeżyli, nie mieli „chorób współistniejących”, których obecność mogłaby być dla nich dodatkowym zagrożeniem. I bez tego cierpieli ogromnie. Prosili, bym sam nie lekceważył zagrożenia i bym innych przestrzegał. 40-letnia przyjaciółka mojej znajomej nie przeżyła, choć chorób współistniejących nie miała. To prawda, odsetek tych, którzy chorują i którzy umierają nie jest wysoki. Większość ofiar to osoby starsze. Zbyt mało wiemy jednak, by przesądzić, kto jest podatny na chorobę.

Nie wiemy kto, kiedy i w jakich okolicznościach może zarazić siebie a potem innych. Czy prosimy o zbyt wiele, gdy wzywamy do postawy odpowiedzialności? Czy prosimy o zbyt wiele, gdy wzywamy do miłości bliźniego? Wiara bez uczynków jest martwa (por. Jk 2,14-26). Warto o tym pamiętać.

(Nie)znane odpowiedzi

Czasem ludzie pytają, żeby wiedzieć. Zjada ich ciekawość – dobra lub zła – więc pytają. Zresztą, poszukiwanie odpowiedzi na przeróżne pytania jest wpisane w naszą naturę. Nasz rozwój od tego zależy, czy pytamy i czy znajdujemy na te pytania odpowiedzi.

Pan Jezus mówił, że każdy kto prosi – otrzyma, kto szuka, znajdzie, a kto kołacze do drzwi, będzie mu otworzone. Idąc dalej tym tropem można by zatem powiedzieć, że kto pyta, to się dopyta, ale tak dobrze nie jest. Nie każde poszukiwanie odpowiedzi jest dobre.

Św. Bernard z Clairvaux w jednej ze swoich sentencji (s. XIX) – przytaczam ją w swojej książce „Panie Ty wszystko wiesz” pisał, że ludzie szukają odpowiedzi na swoje pytania z różnych powodów:

Są tacy, którzy szukają wiedzy, bo chcą wiedzieć – i to jest ciekawość. Są tacy którzy chcą wiedzieć, by inni wiedzieli, że wiedzą – to jest próżność. Jeszcze inni zdobywają wiedzę, by ją sprzedać – i jest to niegodziwy handel tym, co święte. Są w końcu i tacy, którzy chcą swoją wiedzą służyć, budując siebie i innych – i to jest miłość, która jest prawdziwą mądrością.

Dodałbym do tego wszystkiego jeszcze jedno. Są tacy, którzy pytają, choć w swoim sercu znają odpowiedzi na nurtujące ich pytania. Dotyczą one zresztą nie tyle rzeczy co postępowania, wyborów, które mają podjąć. Gdzieś w sercu znają odpowiedź, ale ponieważ im się ona nie podoba, bo zbyt trudna jest i zbyt wiele wymaga – pytają. Chcą, by ktoś ich wewnętrznemu głosowi zaprzeczył, by mieli pretekst, by ów głos zagłuszyć. A przecież tylko jeśli za tym wewnętrznym głosem pójdą, głosem wzywającym do trudnego dobra, zachowają wewnętrzną integralność i poczucie prawdziwej godności.

Tak sobie myślę, że często, gdy rodzi się we mnie pytanie w stylu „czy mi wolno…?”, zazwyczaj wiem, jaka jest odpowiedź. Nie wolno. Nie powinienem. Chciałbym, ale sumienie mówi mi „nie rób tego”. Znam odpowiedź, i nie mam co ściemniać, że jest inaczej.

Fałszywa nadzieja

Myślę, że żyć bez nadziei się po prostu nie da. Nadaje dynamikę podejmowanym działaniom i sprawia, że czujemy sens wysiłków i wyrzeczeń. Łatwiej czekać, gdy zarysowana jest niezbyt odległa perspektywa spełnienia. Łatwiej pracować, gdy wiadomo, po co. Gdy jednak cel i perspektywa są kłamstwem, nadzieja – tak jak wcześniej dodawała sił – tak teraz jest źródłem frustracji, zniechęcenia i nieufności wobec kolejnej obietnicy.

Wy dajcie im jeść

Apostołowie mieli za mało nawet na własne potrzeby, więc Jezusowe polecenie musiało ich zmrozić. Tym niemniej posłuchali. Przynieśli te swoje pięć chlebów, przynieśli dwie ryby. Wbrew wszystkim swoim strachom i przekonaniu, że to wszystko na nic, nakarmili tysiące i zebrali więcej ułomków, niż rozdali jedzenia.

Chronimy swój stan posiadania. Mimo iż mamy świadomość, że to za mało, by przeżyć, usiłujemy zachować nawet tę odrobinę. Cokolwiek byśmy mieli, najgorszego ze wszystkich głodów i tak to nie nasyci. Wiemy to dobrze, ale wolimy nałykać się złudzeń, niż zmierzyć się z rzeczywistością. Ta zaś jest taka, że niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Bogu.

Prorok Izajasz pyta: „Czemu wydajecie pieniądze na to, co nie jest chlebem? I waszą pracę – na to, co nie nasyci? Słuchajcie Mnie, a jeść będziecie przysmaki i dusza wasza zakosztuje tłustych potraw.” Prawdziwy głód zaspokoić może tylko miłość Boga, mocniejsza niż śmierć i lęk przed nią. Problem w tym, że aby otworzyć się na nią, trzeba zaryzykować: trzeba złożyć w jej ręce wszystko, tę odrobinę, która nam daje złudzenie bezpieczeństwa, te nasze pięć chlebów i dwie ryby.

Dzień jak codzień

Podobno dzisiaj jest dzień WWW – dzień stron internetowych, czy jakoś tak. Dla mnie bez znaczenia. Są przynajmniej dwa znacznie poważniejsze odniesienia dla 1 sierpnia. Jest to dzień liturgicznego wspomnienia świętego Alfonsa Marii Liguori, patrona teologów moralistów. Po drugie, 1 sierpnia jest dniem rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, i jakoś ten wymiar jest dla mnie dominujący.

Niezależnie od oceny Powstania jako takiego, jest ono dla mnie symbolem miłości do Małej Ojczyzny jakim jest moje miasto, i do Polski w ogóle. Jest synonimem patriotyzmu, wartości cenniejszych niż życie. Ostatecznie jest znakiem, często zupełnie niezrozumianym, tego, co dawniej nazywano honorem.

W końcu dzisiejszy dzień jest jeszcze jednym, danym mi przez Pana, dniem do przeżycia. Jaki będzie zależy ode mnie – na ile odpowiem na udzielone mi łaski, jak wypełnię powierzone mi zadania i obowiązki, jak potraktuję spotkanych ludzi… Wszystko, czego potrzebuję, by był to dobry dzień, już zostało mi podarowane. Dzień jak codzień.

Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi DZISIAJ, i w godzinę śmierci naszej