Na kanwie
Pieśń o winnicy
Dzisiaj zderzają się w liturgii słowa dwie opowieści o Bożej winnicy. Najpierw o takiej, co mimo troski i starannej uprawy nie przynosi owoców a tylko cierpkie jagody. Potem o tej, której owoce nie trafiają do właściciela – uderza w niego pycha i zachłanność odpowiedzialnych za nią dzierżawców. Pierwsza ma być rozgrabiona. Druga – oddana innym.
Winnicą Pana jest Jego lud. Jakkolwiek prorok mówi o narodzie izraelskim, nie można nie odnieść jego słów i do nas, ludu Nowego Przymierza. Jakie owoce przynosimy. I nie można nie zapytać, na ile my, którym powierzona została odpowiedzialność za Kościół, oddajemy plon Panu Winnicy.
Nie ma co się zasłaniać pewnością Obietnicy, bo choć Boże wybory i obietnice są niezmienne, to przynoszą błogosławieństwo tylko tym, którzy wypełniają Bożą wolę. Zatem: jakie owoce przynosimy? Czy oddajemy Bogu to, co do Niego należy? – Tu przypomina się historia z denarem i pytaniem o podatki: „oddajcie Cezarowi to, co należy do Cezara (czyli denar), a Bogu to, co należy do Boga (czyli człowieka, stworzonego na obraz i podobieństwo Boga)”. Zatem, czy rzeczywiście On jest pierwszy i ponad wszystko? Czy Jego głosu słuchamy? Jego wolę pełnimy?
Powierzono nam winnicę Pańską. Nie wystarczy o nią zadbać najlepiej, jak to tylko możliwe. Nie wystarczy, że uzyskamy obfite i dorodne plony. One nie są nasze. Powierzone dobra należą do Pana i Jemu mamy oddać to, co się Jemu należy. Tak naprawdę, mamy Mu oddać wszystko. A choć głowa może i wie, że Pan Winnicy nie da zginąć swoim robotnikom, pokusa, by sobie zatrzymać plony, zawsze się będzie czaić u naszych drzwi.
Zostawia nam św. Paweł zachętę: „wszystko, co jest prawdziwe, co godne, co sprawiedliwe, co czyste, co miłe, co zasługuje na uznanie: jeśli jest jakąś cnotą i czynem chwalebnym – to bierzcie pod rozwagę. Czyńcie to, czego się nauczyliście, co przejęliście, co usłyszeliście i co zobaczyliście u mnie, a Bóg pokoju będzie z wami”.
Platon i Sokrates
Któregoś razu na pewnej uczelni (wbrew pozorom to nie jest bajka, ale historia) rozgorzał spór o to, czy ktoś ma być, czy nie ma być doktorem. Praca była napisana. Recenzje, może nie entuzjastyczne, ale o ile dobrze pamiętam – były ostatecznie pozytywne. Niemniej były wątpliwości co do merytorycznej wartości przedstawionego doktoratu. Sam delikwent bronił się …tak sobie. Niektórzy wskazywali na zasługi doktoranta. W pewnym momencie jeden z profesorów wstał i przytoczył zdanie przypisywane Arystotelesowi: „Amicus Plato, amicus Socrates, sed magis amica veritas est” („Przyjacielem są mi Platon i Sokrates, ale największym przyjacielem jest prawda”). I usiadł. W głosowaniu doktorat odrzucono, zaś doktorant znienawidził owego profesora na długie lata.
Nie jest dobrze, gdy świat akademicki staje się zakładnikiem salonów, opinii publicznej i mediów. Nie jest dobrze, gdy doraźna koniunktura skłania światłych i zasłużonych profesorów do podejmowania decyzji powodowanych sympatią (lub wrogością), korzyścią lub lękiem przed jakąś stratą. Paradoksalnie, wydaje mi się, że „wielcy” są tym niebezpieczeństwem bardziej zagrożeni, bo naciski Sokratesów i Platonów wobec nich są znacznie poważniejsze. Na zwykłych, małych i nikomu nieznanych nie zwracają oni uwagi. Łatwiej takim pilnować prawdy.
Wolność akademicka ma tylko jedną granicę: prawdę. Będą jej szukać ci, którzy jej pragną. Będą jej bronić ci, którzy ją znajdą. Może jednak być tak, że ułuda bogactwa lub troski tego świata odwiodą od szukania i od wiernego trwania na straży prawdy. Oczywiście, sztandar wolności będzie nadal mocno łopotał na wietrze, szczytne hasła nadal będą rozbrzmiewać na rynku. Mędrcy będą bić brawo. A prawda – cóż, pójdzie w niepamięć, niechciana i wzgardzona.
Sapienti sat.
Jak grom z nieba
Prawowierni i heretycy
Kilka dni kwarantanny, zakończonej negatywnym wynikiem testu, oraz komentarze towarzyszące najpierw zamknięciu a następnie otwarciu kościoła, skłoniły mnie do smutnej refleksji. Podziały pośród ludzi są znacznie bardziej złożone, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. Kiedyś myślałem, że dzielimy się na wierzących i niewierzących, na prawych i lewych, na pro-life i pro-choice – innymi słowy, że jeśli jest podział, to ma on charakter biegunowy. Myślałem, że w zależności od danej kwestii, dzielimy się na tych, co „tak” i tych, co „nie”, na tych co są „prawowierni” i takich, których można by określić mianem „heretycy”
Stety czy niestety, okazało się to złudzeniem. Jedyna dwubiegunowość odnosi się do „my” i „oni”, przy czym „oni” to nie tylko „lewi” wobec „prawych”, ale także „nie-dość-prawi”, „nie-tak-prawi”, „za-bardzo-prawi” i „nie-w-ten-sposób-co-trzeba-prawi”. Zapewne znalazłoby się jeszcze parę innych dookreśleń, dlaczego „oni” nie są „nami”.
Dotyczy to oczywiście również Kościoła i wspólnoty wierzących. Poszczególne grupy wytykają sobie niewierność Chrystusowi, Kościołowi, Tradycji, Ewangelii, brak miłości Boga i bliźniego, oraz fałsz, szowinizm i zakłamanie. Listę grzechów wytykanych można by ciągnąć w nieskończoność. Tak to jest, gdy rachunek sumienia robi się komuś, a nie sobie.
Punktem spinającym owe wyliczanki jest według mnie przeniesienie punktu ciężkości z Boga na człowieka. Nawet tam, gdzie zarzuty odnoszą się do braku wiary lub szacunku wobec Eucharystii (vide: dyskusja na temat postawy i formy przyjmowania Komunii św.), linia oskarżenia zdaje się być bardziej znakiem osądzania niż wiary, pewnie dlatego, że łatwiej jest patrzeć na innych z góry, niż pochylić się ku nim z miłością. Łatwiej jest potępiać, niż kochać.
Wbrew pozorom, wcale nie zamierzam popierać indyferentyzmu religijnego czy moralnego, ani irenizmu. Innymi słowy – dla tych, którzy nie chcą szukać znaczenia tych terminów – nie akceptuję ani obojętności w sprawach wiary (bo w wierze nigdy nie jest „wszystko jedno”), ani zgody za wszelką cenę. Jednakże uznaję, że nadal obowiązuje Największe Przykazanie: miłości Boga (ponad wszystko) i bliźniego (jak siebie samego). Nie wolno ich sobie przeciwstawiać. Nie wolno ich wyrywać z kontekstu – ani kontekstu biblijnego, ani eklezjalnego. Nie wolno nimi manipulować. Nie wolno w imię miłości nienawidzić, tak jak nie da się w imię jedności niszczyć. Jedność jest owocem wspólnego wysiłku, wspólnego budowania, a nie odrzucenia, zniszczenia i potępienia tych, którzy myślą inaczej.
To prawda, są różnice, których nie da się pogodzić z wiarą i przynależnością do wspólnoty wierzących. Przez wieki swego istnienia Kościół rozpoznał kilka takich obszarów; wśród nich jest świętokradztwo, aborcja, czy radykalne odrzucenie dyscypliny kościelnej. Każdy z tych czynów wyłącza sprawcę ze wspólnoty Kościoła przez sam fakt jego popełnienia. Nazywamy to ekskomuniką latae sententiae. Ale są różnice wewnątrz Kościoła, które ze wspólnoty nie wyłączają, nawet jeśli są grzechami. Tym bardziej nie wyłączają z Bożej owczarni różnice, które grzechami nie są.
Są różnice, które są po prostu różnicami, odmienności, które nie powinny dzielić. Śpieszmy się kochać ludzi. Śpieszmy się kochać, bo niekochani odchodzą. Może się okazać, że zostaliśmy z krwią niesprawiedliwie rozlaną na rękach.
Poukładane…
Bywa, że jedno spotkanie, jedna rozmowa, jedna chwila wywróci twój świat. Jeszcze przed chwilą miałeś wszystko poukładane i nagle orientujesz się, że nie masz nad życiem kontroli. Taki był wczorajszy dzień. W Warszawie ludzie protestowali przeciw noszeniu maseczek, a ja się dowiedziałem, że zamiast iść do szpitala na operację mam pozostać w domu na kwarantannie. Ludzie szli na wieczorną Mszę św. do kościoła i zobaczyli na drzwiach świątyni kartkę, że kościół zamknięty. O wszystkim zdecydowało jedno krótkie spotkanie, co do którego nikt nie przewidział, jak brzemienne będzie w konsekwencjach.
O tym, że miało się kontakt z osobą zarażoną i zarażającą z reguły dowiadujemy się poniewczasie. Co więcej, ta osoba poniewczasie dowiaduje się, że to ona była źródłem ogniska infekcji. Zaczyna się poszukiwanie ludzi, z którymi miała kontakt, niekiedy niezwykle utrudnione letnimi podróżami i wielością – niekiedy zupełnie przypadkowych – kontaktów .
Zdaję sobie sprawę, że ludzie (ja również) są zmęczeni rygorami sanitarnymi, maseczkami, ograniczeniami i ciągłym gadaniem o panującej pandemii. Przytaczają statystyki pokazujące, że nie tylko liczba zgonów nie rośnie, ale wręcz maleje. Wskazują, że odsetek przechodzących COVID-19 ciężko jest naprawdę niewielki. Zawsze mam w takich sytuacjach dylemat: jaka jest magiczna liczba? 100? 1000? Od kiedy, od ilu chorych czy umierających mam zacząć traktować daną chorobę zakaźną poważnie? Bo choć prawda jest, że na choroby serca i nowotwory choruje i umiera więcej, to jednak one zakaźne nie są.
Wyobraźmy zatem sobie scenariusz, w którym dowiedziawszy się, że miałem kontakt z osobą zarażoną SARS-CoV-2 nic o tym nie mówię mojemu chirurgowi. Przecież miałem robiony wymaz i ja jestem zdrowy (tyle że wymaz był robiony zbyt krótko po spotkaniu, by wirus mógł się rozwinąć). Jeśli sam zostałem zarażony, a tego nie wiem, zacznę zarażać w dniu operacji – nie będą o tym wiedzieli operujący mnie ludzie. Mogę spowodować powstanie ogniska w szpitalu. Wtedy odsetek ciężko chorujących mógłby wzrosnąć znacząco.
Wyobraźmy sobie scenariusz analogiczny, że wiedząc, iż lada moment mogę zacząć zarażać, nie podejmę kwarantanny, nie zamknę kościoła i wszystko będzie się toczyło jakby nigdy nic. Ależ byłby wrzask na nieodpowiedzialność katolickiego księdza, który WIEDZIAŁ, ale nic nie zrobił, nie zapobiegł, nie przeciwdziałał.
Wbrew pozorom, nałożone na nas wszystkich rygory trzymania dystansu i noszenia maseczek nie są nazbyt wysoką ceną, by ograniczyć zagrożenie. Że się nie podobają, że są uciążliwe? To oczywiste. Jestem przekonany, że nikomu nie przypadło chodzenie w maseczce w sklepie czy kościele. Lepiej jednak zgodzić się na tę niedogodność maseczki, dystansu i innych ograniczeń, niż idąc na żywioł doprowadzić do społecznej i gospodarczej katastrofy.
Winni są inni
Sukces ma zawsze wielu ojców i tylko porażka jest sierotą, mówi stare porzekadło. Pamiętam gościa, który najpierw zapowiadał, że coś musi zrobić (więc będzie bardzo zajęty), potem zlecał tę robotę innym (którzy i tak mieli co robić), a na koniec oznajmiał wszystkim z dumą godną Onufrego Zagłoby: „Jam to, nie chwaląc się, sprawił”. Tylko jak coś nie wyszło, to jakoś milkł przedziwnie. Wiadomo, winni są inni.
Niemal codziennie po Polsce słychać szum, że ktoś coś zrobił źle, że nie tak powiedział, że zawalił, zmarnował czy ukradł. Oczywiście, oskarżenia dotyczą zawsze kogoś z drugiej strony plemiennej barykady. Nie ma mody na samokrytykę, a tym bardziej przeprosiny; odbierane są jako przyznanie do słabości. Nuda. Znacznie ciekawsze jest zaglądanie do cudzych portfeli czy życiorysów. Co do własnych spraw, w modzie jest prezentowanie „jakości”, byle tylko nikt nie próbował przeprowadzić żadnej kontroli tej jakości. Byle wyglądało dobrze… na facebooku lub instagramie.
Staram się nie oceniać i nie szufladkować ludzi. Sam po wiele razy doświadczyłem dobrodziejstwa bycia zaszufladkowanym. W tym moim staraniu jest jeden wyjątek: dzielę ludzi na tych, którym przez gardło przechodzi „przepraszam” i tych, których na to nie stać. Nie wnikam w powody, dlaczego tacy są; zdaję sobie sprawę, że życie ich brutalnie naznaczyło i dlatego nie umieją ani tego, ani wielu innych rzeczy. Nie oceniam ich w sensie, że są dobrzy albo źli. Po prostu konstatuję: umieją lub nie umieją przeprosić, umieją lub nie przyznać się do winy. Zazwyczaj umieją również wybaczać.
Wolę być wśród takich, którzy mają tę umiejętność uznania swoich słabości. Czuję się przy nich bezpieczniej. Odnoszę też wrażenie, że są mniej skorzy – zazwyczaj – do nie rzucania oskarżeń i potępień na innych. Uznanie własnych braków i niedoskonałości daje wokół nich miejsce innym, wybrakowanym i niedoskonałym, słabym i grzesznym, którzy nie tylko chcą przemienić świat, ale którzy są gotowi zacząć tę przemianę od siebie.
Wiara i rozum
Pamiętam, że gdy po raz pierwszy sięgnąłem po „Fides et ratio”, przebrnięcie przez dokument kosztowało mnie wiele wysiłku i samozaparcia. Nie miałem wyjścia. Wymogi stawiane przez wykładowców były jasne, a oni sami – bezwzględni. Zresztą, po którejś tam lekturze sam zrozumiałem, że mieli rację i potem zacząłem wymagać tego samego. Wiara i rozum muszą iść w parze, bo same nie dotrą nigdzie.
Co ciekawe, przez „wiarę” zazwyczaj rozumie się to, co ponadnaturalne – zarówno w kwestii punktu odniesienia jak i sposobu jej …przeżywania. Rozum ma się odnosić do tego, co podlega ocenie „szkiełka i oka”, czasu i miejsca. Myślę, że takie podziały, jakkolwiek mają swoje uzasadnienie, są na tyle daleko idącymi uproszczeniami, że bardziej wprowadzają w błąd niż wyjaśniają.
Wiara jest łaską, zatem jest darem Boga, który człowiek przyjął i nim żyje. Jest też sposobem postrzegania świata i ludzi, wartości i celów. Jest dalej wiara relacją pomiędzy człowiekiem a Bogiem, obejmującą praktycznie wszystkie aspekty funkcjonowania i wartościowania; w tym wymiarze przenika się ona z miłością (byciem „dla” i „z”, oraz z nadzieją, która odnosi się do wieczności jako celu ostatecznego). Jest w wierze wcale niebagatelny wymiar intelektualny, namysł rozumu odnoszący się do sposobu postrzegania i tłumaczenia rzeczywistości w jej wzajemnych związkach i wewnętrznej celowości. Stąd teologia jako nauka potrzebuje wiary jako swej duszy i rozumu – jako swego ciała.
Oświeceniowo pojmowany rozum – wbrew pozorom – też nie jest jednowymiarowy. Doświadczenie pokazuje, że rzeczywistość opisywana wyłącznie materią – a tylko to podlega szkiełku i oku – jest nadmiernie uproszczona i wyjaśnienia czynione w takim kluczu są zbyt niekompletne, by zadowolić człowieka. Dlatego tworzymy przeróżne nauki humanistyczne, poświęcone naturze człowieka i świata, w którym żyje, historii ludzkiej myśli i historii społeczeństw, zajmujemy się psychologią, muzyką i sztuką. Rozum ma swój, przyziemny obszar „wiary”, którego źródeł bez odniesienia do Boga tak naprawdę nie jest w stanie wytłumaczyć i zrozumieć.
Dramatem współczesności jest coraz mocniej rosnąca w siłę tendencja zanegowania obu skrzydeł ludzkiego rozwoju – wiary i rozumu, na rzecz doznań, przeżyć i użycia. To nie dzieje się po raz pierwszy w historii ludzkości. Jeśli piszę, że jest to dramat współczesności to dlatego, że ilekroć takie tendencje dochodziły do głosu, ogarnięta nimi cywilizacja upadała. Szkoda zatem, że dotyka to czasów współczesnych, bo to nasze czasy i nasza cywilizacja – coraz bardziej niewierząca i coraz głupsza.
Dyskusje i spory
Prawdę mówiąc, dyskusji w Polsce zbyt wiele nie widzę. Dyskusja jest formą dialogu, a więc postawy najpierw wzajemnego wysłuchania, a potem merytorycznego odniesienia się do przedstawionych tez celem wypracowania wniosków. Tymczasem nie ma ani słuchania, ani merytorycznej wymiany myśli, ani tym bardziej dążenia do wspólnych wniosków. Jeśli cokolwiek wynika z panującego wielogłosu, to kompromis zbudowany na balansie sił. Więc nie ma dialogu. Są tylko spory…
Spór nie wymaga merytorycznych odniesień. Wystarczą mu emocje. Nie trzeba nikogo wysłuchać – można go zakrzyczeć. Nie domaga się również szacunku. Ewentualny posłuch jest efektem swoistego wymuszenia. Dlatego spór, w odróżnieniu od dyskusji i dialogu, nie buduje dobra wspólnego. Nie przekłada się również na jedność społeczeństwa, ponieważ ewentualne ujednolicenie poglądów jest efektem klasycznej urawniłowki a nie wzajemnego zrozumienia.
Jakoś rozumiem, że trudno o dialog z ludźmi, którzy walcząc z wiarą chrześcijańską znieważają chrześcijan na każdym kroku, choć szacunku się dla siebie domagają. Nie rozumiem jednak i boli mnie niezmiernie, że spór zagościł na dobre również pomiędzy nami, chrześcijanami. Spieramy się o to, w jakiej postawie, w jaki sposób i z czyich rąk godzi się przyjąć Komunię świętą. W imię miłości Boga coraz częściej daje się okazywana jest nienawiść wobec ludzi, choć św. Jan wprost pisał, że „kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi”. Przestaliśmy się wzajemnie miłować. Przestaliśmy się wzajemnie szanować. Nie słuchamy siebie nawzajem. Staliśmy się sobie obcy.