Kilka dni kwarantanny, zakończonej negatywnym wynikiem testu, oraz komentarze towarzyszące najpierw zamknięciu a następnie otwarciu kościoła, skłoniły mnie do smutnej refleksji. Podziały pośród ludzi są znacznie bardziej złożone, niż wydawałoby się na pierwszy rzut oka. Kiedyś myślałem, że dzielimy się na wierzących i niewierzących, na prawych i lewych, na pro-life i pro-choice – innymi słowy, że jeśli jest podział, to ma on charakter biegunowy. Myślałem, że w zależności od danej kwestii, dzielimy się na tych, co „tak” i tych, co „nie”, na tych co są „prawowierni” i takich, których można by określić mianem „heretycy”
Stety czy niestety, okazało się to złudzeniem. Jedyna dwubiegunowość odnosi się do „my” i „oni”, przy czym „oni” to nie tylko „lewi” wobec „prawych”, ale także „nie-dość-prawi”, „nie-tak-prawi”, „za-bardzo-prawi” i „nie-w-ten-sposób-co-trzeba-prawi”. Zapewne znalazłoby się jeszcze parę innych dookreśleń, dlaczego „oni” nie są „nami”.
Dotyczy to oczywiście również Kościoła i wspólnoty wierzących. Poszczególne grupy wytykają sobie niewierność Chrystusowi, Kościołowi, Tradycji, Ewangelii, brak miłości Boga i bliźniego, oraz fałsz, szowinizm i zakłamanie. Listę grzechów wytykanych można by ciągnąć w nieskończoność. Tak to jest, gdy rachunek sumienia robi się komuś, a nie sobie.
Punktem spinającym owe wyliczanki jest według mnie przeniesienie punktu ciężkości z Boga na człowieka. Nawet tam, gdzie zarzuty odnoszą się do braku wiary lub szacunku wobec Eucharystii (vide: dyskusja na temat postawy i formy przyjmowania Komunii św.), linia oskarżenia zdaje się być bardziej znakiem osądzania niż wiary, pewnie dlatego, że łatwiej jest patrzeć na innych z góry, niż pochylić się ku nim z miłością. Łatwiej jest potępiać, niż kochać.
Wbrew pozorom, wcale nie zamierzam popierać indyferentyzmu religijnego czy moralnego, ani irenizmu. Innymi słowy – dla tych, którzy nie chcą szukać znaczenia tych terminów – nie akceptuję ani obojętności w sprawach wiary (bo w wierze nigdy nie jest „wszystko jedno”), ani zgody za wszelką cenę. Jednakże uznaję, że nadal obowiązuje Największe Przykazanie: miłości Boga (ponad wszystko) i bliźniego (jak siebie samego). Nie wolno ich sobie przeciwstawiać. Nie wolno ich wyrywać z kontekstu – ani kontekstu biblijnego, ani eklezjalnego. Nie wolno nimi manipulować. Nie wolno w imię miłości nienawidzić, tak jak nie da się w imię jedności niszczyć. Jedność jest owocem wspólnego wysiłku, wspólnego budowania, a nie odrzucenia, zniszczenia i potępienia tych, którzy myślą inaczej.
To prawda, są różnice, których nie da się pogodzić z wiarą i przynależnością do wspólnoty wierzących. Przez wieki swego istnienia Kościół rozpoznał kilka takich obszarów; wśród nich jest świętokradztwo, aborcja, czy radykalne odrzucenie dyscypliny kościelnej. Każdy z tych czynów wyłącza sprawcę ze wspólnoty Kościoła przez sam fakt jego popełnienia. Nazywamy to ekskomuniką latae sententiae. Ale są różnice wewnątrz Kościoła, które ze wspólnoty nie wyłączają, nawet jeśli są grzechami. Tym bardziej nie wyłączają z Bożej owczarni różnice, które grzechami nie są.
Są różnice, które są po prostu różnicami, odmienności, które nie powinny dzielić. Śpieszmy się kochać ludzi. Śpieszmy się kochać, bo niekochani odchodzą. Może się okazać, że zostaliśmy z krwią niesprawiedliwie rozlaną na rękach.
Ciekawe i trafne uwagi. Nie chciałbym dodawać komentarza na zasadzie „tak, ALE…”, ale właśnie: nie każde ocenianie jest przecież „niekochaniem”. Zauważenie u innych czegoś, co nas np. martwi (kwestie związane z Eucharystią są tutaj przykladem) nie musi zaraz prowadzić do krytyki innych osób i uznawania ich za „tych złych”. Może pozostać stwierdzeniem faktów. Może być impulsem do modlitwy za taką osobę czy takie osoby. Może być przyczynkiem do ewangelicznego upomnienia (Mt 18, 15-7). Nie może, to oczywiste, prowadzić do wywyższania się i jednoczesnego poniżania („potępiania”) brata, do utwierdzania się w fałszywym przekonaniu o własnej przewadze nad innymi. Tak rozumiem znaczenie słów „nie sądzicie, a nie będziecie sądzeni …” (Łk 6, 37; Mt 7, 1-2). Choć czytać je wszakże należy w łączności z nauczaniem „niech wasza mowa będzie tak, tak, nie, nie” (Mt 5, 37). Znowu swoiste „tak, ale …”. Ale bez tego „tak, ale …” nie ma krytycznego myślenia o wierze, a bez tego jaka będzie ta nasza wiara: twórcza czy jedynie odtwórcza? Przecież w istocie mamy za zadanie kształtować własne życie katolika według wskazówek sumienia. Dano nam metodę rozeznawania. Jak ma działać nasze sumienie bez konfrontowania się z obserwowanymi zjawiskami czy życiem innych? Niesłychanie trudne jest to zadanie, nasza ludzka natura uwielbia porównywać się z innymi i ma tendencję do uproszczonego postrzegania: „oni robią źle, za to ja jestem super”. O „belce we własnym oku” jedynie tutaj napomknę (Mt 7,3). Tyle moich własnych sądów o (nie)sadzeniu. Niech Pan Bóg nas prowadzi i nieustannie uczy prawdziwie chrześcijańskiego życia.