Perspektywa wizyty na stole operacyjnym (jeszcze nie dziś) w nowy sposób kazała mi podejść do pytania stawianego przy okazji dnia skupienia: „Czy jestem gotowy na śmierć?” Nie chodzi o to, bym się bał śmierci, choć mam poczucie, że po wielokroć zawiodłem Chrystusa. Jeśli ufam Jego miłosierdziu, to jednak nie w bezczelnej zuchwałości, ale w nadziei opartej na udzielonej obietnicy zbawienia. Nie chodzi zatem o lęk przed śmiercią, ale o realność tejże i świadomość, że jej nadejście jest raczej zdecydowanie bliżej mnie niż dalej. Nie wiem, czy jestem gotowy. Staram się, choć pewnie nie tak, jak powinienem był. I ufam, wierząc bardziej w miłosierdzie Pana niż w te moje starania, a że wiara jest słaba…
Co do śmierci, intelektualnie ważę w sobie zakład Pascala. „Jeśli Bóg jest, wszystko mogę wygrać. Jeśli Go nie ma, niczego nie mogę stracić, ponieważ wszystko, czym jestem i co posiadam, jest jedynie złudzeniem.” Kiedyś pewien ksiądz napisał swoistą tego parafrazę:
Nawet jeśli nie ma Ciebie
że wierzyłem – nie jestem temu winien
boś być powinien.
Zatem wierzę, tak jak umiem, z całą moją słabością wiary umacnianej Bożym słowem i sakramentami, zwłaszcza Eucharystią. Idę przez cienistą dolinę, ale ufam, że jest ze mną. Jest bo obiecał. Dowiódł swojej miłości, samemu przechodząc tą drogą.
Wiem, że każdy, kto mi powie: „nie bój się, wszystko będzie dobrze”, chce mi pomóc. Są tacy, którzy trochę pomoralizują: „nie powinieneś się niepokoić, gdzie twoja wiara?” Takie teksty łatwo przychodzą nam na myśl, gdy jesteśmy młodsi, sprawniejsi, gdy nieznośna lekkość i ulotność bytu jeszcze nas nie dotyczy. Z biegiem lat i nabywaniem doświadczenia stajemy się ostrożniejsi w wypowiadaniu takich pseudomądrości, przynajmniej niektórzy. I słusznie! Niewczesne pocieszanie przynosi więcej szkody, niż pożytku.